Na początku tygodnia na kempingu zameldował się Helmut z Isą - para niemieckich kamperowiczów, których poznaliśmy w zeszłym roku w Bolnuevo. Oni przez ponad dwa tygodnie podróżowali przez Francję i Hiszpanię, ale od północnej strony, więc załapali się na zimno i śnieg. Za to my powitaliśmy ich ciepłem i słońcem, tak więc teraz się wygrzewają. Na czwartek zaplanowaliśmy sobie wycieczkę rowerową do Salinas de San Pedro.
Najpierw pojechaliśmy pooglądać bardzo fotograficzne młyny, a potem jeszcze odwiedziliśmy znajomych Helmuta i Isy i razem wyszło nam 38 km deptania (te 21,3 km to tylko droga tam, a potem było jeszcze z powrotem).
Ale po kolei. Na początek wojsko hiszpańskie. Biedaki maszerowali z pełnym ekwipunkiem, nawet jakieś karabiny ze sobą targali. Dla pewności spytałam, czy można zrobić fotkę, bo a nuż zastrzelą.
Tu na mapce, gdzie schodzą się trzy drogi stoi pierwszy z tych młynów i nazywa się Molino de Quintin. Wbrew nazwie te młyny nic nie mieliły, a miały za zadanie transportować wodę z morza do niecek odparowujących, czyli salinas. Z tego co piszą w sieci, to pracowały aż do lat 70-tych ubiegłego wieku, a teraz używają pomp elektrycznych.
Młyn niestety był odgrodzony i nie można było zobaczyć co ma w środku i oczywiście brakuje mu żagli, a widać tylko tyczki. Żagle były szyte przez miejscowych rybaków i wyglądały tak (zdjęcie z sieci).
Potem pojechaliśmy aż na koniec półwyspu,
mijając po drodze stada flamingów i innych kaczek. Jest tylko zdjęcie czapli i flamingów, bo kaczek z wiadomych względów nie ma.
Drugi z młynów nazywa się Molino de Calcetera (ładne zdjęcie, prawda?)
I dodatkowo widoczek wiecznie młodego Zenka i starej chaty rybackiej w środku laguny.
Następnie ruszyliśmy brzegiem Mar Menor do Camper Park La Ribera - typowy stellplatz, ale z infrastrukturą. O dziwo cały był zapełniony, a znajomy Helmuta powiedział, że w połowie grudnia muszą się wynieść, bo ich miejsce jest zarezerwowane.
Chyba bym nie chciała stać tam dłużej niż 2-3 noce, ale o gustach się nie dyskutuje. Cena z dobę też nie jest zbyt niska, bo 9 EU + 2 lub 3 EU za prąd daje kwotę porównywalną z ceną za normalny kemping.
Wracając zatrzymaliśmy się na pyszny obiadek w takich okolicznościach przyrody.
Zenek cieszył się z wielkiego kawałka pieczeni, a ja wzięłam sobie doradę pieczoną w soli.
Na deser po obiedzie mieliśmy pokazy samolotów latających w szyku. Obok tego Camper Parku jest lotnisko wojskowe i wczoraj przez cały dzień latały nam nad głowami odrzutowce, a po południu dały pokaz synchronicznego latania w piątkę i siódemkę.
A jak wróciliśmy na kemping to już nic nam się nie chciało, oprócz pysznej gorącej herbatki, bo pod wieczór troszkę się ochłodziło.